Miłość w czasie apokalipsy 1/6 - Dwie siostry (2015)

1.
Martyna nigdy nie lubiła Krzyśka. Mimo że się starał wywrzeć jak najlepsze wrażenie i niewątpliwie mógł zaimponować krzepą, atrakcyjną sylwetką i wydatnymi muskułami. Młody mężczyzna zamiast sympatii wzbudzał w niej coraz większy lęk i rozdrażnienie. Irytował ją często wulgarny, brutalny język, prostackie dowcipy i nieskrywany, modny w tamtych czasach, antysemityzm, którym ojciec Martyny zawsze gardził. Zadeklarowany piłsudczyk, oficer, bohater września. Każde oszczerstwo pod adresem przedwojennych elit raniło jej serce jak bagnet, tym bardziej że ukochany tata nie powrócił z wojny. Tymczasem piekarz nie szczędził krytyki. Prezydenta, premiera i wszystkich generałów miał za nic. Wszędzie tropił spisek bolszewików i Żydów. Jakby tego było mało, przerażał dziewczynę spojrzeniem. Parzącym jak promienie słońca skupione przez soczewkę na małej powierzchni. Bezwstydnie gapił się a to na wcięcie bluzki, a to na nogi wygkądające spod sukienki. Lustrował guziki koszuli, oblizując się jak wilk na widok Czerwonego Kapturka.
Z podobnych powodów młoda pracownica nie darzyła sympatią także właściciela piekarni, rubasznego pana Nowaka. Rubasznego pięćdziesięciolatka z resztkami włosów nad usami, wyglądem przypominającego pulchny bochen chleba ważący ze sto kilogramów.
Inteligencka rodzina i warszawskie gimnazjum nauczyły dziewczynę skrywać niechęć za fasadą kurtuazyjnej grzeczności. Nie wdawała się w polemikę. Umizgi i niemądre żarty przyjmowała chłodnym uśmiechem, niekiedy doprowadzając kolegę z pracy do wściekłości. Którą jednak musiał zdusić w sobie. Nigdy wcześniej nie spotkał kobiety tak obojetnej na jego wdzięki. Nie rozumiał nastolatki. Od dnia, którego dziewcyzna zjawia się w piekarni, mijał rok, a ona wciąż zadzierała nosa. Nie tak jak poprzedniczki. Krzysztof tracił cierpliwość. Miał dość porażek. Postanowił ukarać paniusię za wyniosłość i pychę. Nauczyć pokory.
Przez pierwsze pół roku Martyna pracowała rano. Przychodziła codziennie kilka minut po godzinie policyjnej, stawała za ladą i sprzedawała pieczywo klientom, mniej licznym niż po południu. Od razu wpadła w oko młodemu piekarzowi, kończącemu nocną zmianę. Od pierwszego spotkania słyszała z jego ust komplementy. Najczęściej zbyt głośne i niezbyt wyszukane. Krzysztof, żartując, robił nieprzyzwoite aluzje, prowokując śmiech pana Nowaka i pani Gosi, pracownicy równie otyłej co właściciel piekarni.
Po kilku miesiącach grafik uległ zmianie. Mimo nieprzystojnych zaczepek Martyna zaczęła pracować na nocnej zmianie. Za pomoc przy wypieku Nowak płacił trzy razy więcej niż za stanie przy kasie, a pieniędzy potrzeba było coraz więcej. Decyzję poprzedziły dyskusje w domu. Mama i młodsza siostra miały wątpliwości, czy to konieczne. Martwiły się, ale dumna nastolatka postawiła na swoim. 
Nic mi nie będzie - przekonała rodzinę i samą siebie. Oczywiście obawy związane z Krzyśkiem cały czas chowała dla siebie. Wolała dusić je w sobie niż niepokić mamę. I bez tego kobieta bez męża nie miała lekko.
Tak oto starsza córka kapitana Waldorfskiego zaczęła przychodzić na nocną zmianę. W każdy piątek, sobotę i niedzielę zaplatała warkocze i przychodziła do piekarni tuż przed godziną policyjną. Nie była przyzwyczajona do pracy fizycznej. Ale też nie musiała się przemęczać. Krzysztof, śledząc ją zachłannym, przenikliwym wzrokiem, wykonywał najcięższe czynności. Dziewczynie pozostawiał rozprowadzanie mąki na szerokim blacie, na którym lądowały świeżo wypieczone bochny, zamiatanie i inne lekkie zajęcia. Była wdzięczna za pomoc. Niemniej nie potrafiła przemóc niechęci. Nadal nie śmiała się z dowcipów tak głośno, jak by autor mógł oczekiwać. Udawała, że nie rozumie aluzji, gdy Krzysztof mówił o kobiecych nogach. Nie reagowała, gdy zaglądał w dekolt, jakby nie zdawała sobie sprawy. Bała się, domyślając się, że jej poprzedniczki odchodziły z pracy z powodu młodego piekarza, ale nie przerwała tej niebezpiecznej gry. Potrzebowała pracy i pieniędzy. 
Każdemu zdarza się chwila nieuwagi. Nie zawsze dostaje się dobre karty. Nawet najlepszy gracz musi kiedyś przegrać. Piekarz znał tę prawdę doskonale. Wiedział, że najważniejsze to doczekać się odpowiedniego momentu, nie przegapić, a gdy dziewczynie potknie się noga, bezwzględnie wykorzystać chwilową przewagę. Wtedy cierpliwość zostanie nagrodzona. W wypadku Martyny miało się to stać wiosną czterdziestego trzeciego. W kwietniu. 

2.
Kilka tygodni przed tą feralną nocą, do drzwi mieszkania Waldorfskich zapukał młody mężczyzna.
- Mareczku! Ty tutaj? - przywitała go żona kapitana, wciągając za rękaw przed próg i pośpiesznie zamykająć drzwi za siostrzeńcem. - Opowiadaj!
Od bez mała trzech lat, czyli od wybuchu wojny chłopiec nie dawał znaków życia. Rodzina liczyła się z jego śmiercią, choć cały czas tliła się resztka nadziei, że jego oddział zdołał się przedrzeć do Rumunii, a stamtąd na zachód. Tymczasem odnalazł się w kraju!
- Nie słyszałeś nic o Bolesławie? Na liście katyńskiej go nie było. Podobno wzięli go do niewoli Niemcy, nie Rosjanie, ale co się z nim teraz dzieje? - pytała pani kapitanowa.
Na takie pytania przybysz niestety nie mógł odpowiedzieć. Niemniej nagłe odwiedziny tchnęły nową nadzieję, że kapitan Waldorfski, ojciec i mąż też kiedyś wróci.
Marek, zanim zaczął opowiadać, wymógł na cioci i kuzynkach przyżeczenie, że nikomu, nawet jego mamie, nie powiedzą o odwiedzinach. W odpowiednim czasie sam miał się zgłosić do najbliższych, a póki trwała wojna, jak najmniej osób powinno wiedzieć, że żyje i czym się zajmuje. Konspiracja. Nie powiedział też wiele. Tylko tyle, że po wrześniu nie złożył broni. Był jednym z tych śmiałków, którzy przygotowali zamach na Hitlera przed paradą zwycięstwa w Warszawie. Zaminowali Nowy Świat, lecz przez bałagan organizacyjny nie zdołali zdetonować ładunku. Marek z oddziałem uciekł do lasu. W puszczy kierował dywersją. O stoczonych potyczkach, o zabijaniu i chowaniu poległych nie chciał już mówić. Ani o celu, w jakim wrócił do Warszawy. Niby z głupia frant spytał tylko, czy ciocia lub któraś z kuzynek ma pomysł jak dyskretnie dostarczyć niedużą paczkę na teren getta. Podziemie miało co prawda kanały przerzutu. Zbyt często jednak zdarzały się wpadki tragiczne w skutkach. Każdy nowy sposób był na wagę złota. Nie chodziło też o to, by ukryć przesyłkę przed Niemcami. To rozumiało się samo przez się. Ważne było, by kurier nie domyśłił się, co przenosi.
- Mareczku, jak ty się chcesz dostać do getta? To niebezpieczne. Ciągle przy murze do kogoś strzelają - martwiła się kapitanowa Waldorfska, kobieta dobra, niegdyś waleczna, po stracie męża ostrożna, lękliwa, nie w pełni rozumiejąca okupacyjne reguły życia.
- Ciociu, w dzisiejszych czasach wszystko jest niebezpieczne.
- Synku, jesteś taki młody. Całe życie przed tobą. Nie ryzykuj, jeśli nie trzeba.
- Dlatego przyszedłem, ciociu. Za kilka tygodni będę znowu w Warszawie. Czy mógłbym u cioci przenocować? W domu nie mogę. Wie ciocia, jakie są matki. - Partyzant kierował słowa do ciotki, lecz wzrokiem pytał kuzynki wpatrzone w bohatera jak w święty obrazek.
- Po jakimś czasie Martyna odezwała się z płomienną radością w głosie, jakby doznała olśnienia: - W chlebie można zapiec! Nikt się nie domyśli. Chleb można nieść przez całe miasto, na oczach ludzi. I do getta da się wnieść. Nawet oficjalnie. A jak nie to przez mur przerzucić albo przekupić policjanta, żeby zaniósł komu trzeba. Każdy uwierzy, że to zwykły szmugiel.
- Jesteś genialna, Martyno! - ucieszył się Marek. Po sekundzie namysłu dodał jednak, że ta metoda odpada. - Chyba że byśmy mieli zaufanego piekarza.
- Może... - Martyna chciała zaoferować pomoc, lecz natychmiast przerwała jej matka.
- Nie, Martynko! Nie pozwolam.
Dowiedziawszy się o piekarni Nowaka, także Marek stwierdził, że angażowanie obcego człowieka, w dodatku kogoś, kto przejął interes po Żydach, oficjalnie odkupił, ale wiadomo że po grubo zaniżonej cenie, a więc kogoś, kto mógł sprzyjać antysemickiemu okupantowi, stanowiło zbyt duże ryzyko.
- Nie, Martynko. Popytam ludzi. Na pewno są w mieście lojalni piekarze.
Także żegnając się z krewną, Marek stanowczo odmówił przyjęcia pomocy. Martyna zeszła z nim po schodach na podwórze kamienicy. Korzystając z nieobecności mamy i siostry, powtórzyła ofertę. Zapewniła, że włoży paczkę do chleba niepostrzeżenie. Że piekarz się nie dowie. Mimo to partyzant odmówił:
- Nie będziemy narażać mojej najukochańszej kuzyneczki na takie niebezpieczeństwo. - Uściskał ją przy tym z całej siły. Nie wypuszczając z ramion, czule pocałował w policzek. Przez kilka długich sekund nie odrywając ust od kasamitnej skóry. Od pierwszej chwili chciał to zrobić. Krępował się tylko w obecności cioci.
- Dziewczyna rzuciła mu się na szyję. Gdy drugi raz poczuła ciepły oddech i wilgotny odcisk warg, odwzajemniła pocałunek.
- Boże, co ludzie powiedzą? - szepnęła, całując Marka w usta.
Wrócili na klatkę schodową. Jeszcze raz czule się objęli.
- Obiecaj, że wrócisz.
- Oczywiście. I jeszcze pojedziemy się kąpać w Liwcu, jak dawniej. Pamiętasz? - odpowiedział kuzyn, smakując nektar z nastoletnich ust Martyny.
- Och, Marku! - dziewczyna jęknęła i kurczowo objęła Marka za szyję. Nie chciała, żeby odchodził z powrotem do lasu. Stanąwszy na palcach, zaczęła go całować po szyi i policzku. Żeby opóźnić rozstanie choćby o pół minuty.
- Udało jej się. Kuzyn objął ją w biodrach, przycisnął do siebie, przejmując ciężar jej ciała na swoje barki. Pocałował ją za uchem, jak jeszcze nigdy nikogo nie pocałował.
Dziesiątki wspomnień wróciły na raz, jakby operator kina jednocześnie wyświetlił urywki wielu filmów. Łąka, łódka, nierówny nurt rzeki. Płytkie dno, ale w jednym miejscu niebezpiecznie głęboko. Wyścig, kto pierwszy dobiegnie do brzegu. Próby złapania ryb w dłonie. Pływanie razem z resztą rodzeństwa, podczas gdy dorośli grali w karty w cieniu pod dębem. Wreszcie wieczorne spacer tylko we dwoje. W sierpniu, dwa tygodnie przed wybuchem wojny.
- Ale my już nie jesteśmy dziećmi- szepnęła Martyna.
Tych kilka słów starczyło, by przypomnieć Markowi, że też na ostatnich letniskach, w trzydziestym ósmym i trzydziestym dziewiątym, czyli kiedy nie była już dzierlatką, widział ją rozebraną do pasa. Wstydziła się trochę, ale nie zasłaniała biustu, kiedy kuzyn zastał ją w kuchni podczas mycia. Specjalnie prostowała plecy, zapewne purpurowa na policzkach, wypinając piersi, żeby mu zaimponować.
- Teraz jesteś jeszcze piękniejsza niż wtedy - Marek szepnął do ucha. - Martynko, już pora na mnie.
- Pora - odpowiedziała kuzynka. Zamknęła oczy i nadstawiła buzię do pocałunku. Tym razem naprawdę pożegnalnego. Oszołomiona i szczęśliwa wróciła na górę.
Kolejne dni naznaczyła tęsknota i smutek. Czarne myśli męczyły matkę i córki. Najbardziej Martynę. Dziewczyna marzyła o silnych ramionach bohaterskiego kuzyna i bała się, że on nie wróci. W domu zapanowało złowrogie milczenie. W pracy, pogrążona w myślach, przestała zauważać namolne spojrzenia piekarza. Jego słowa mijały ją mimo. Nie reagowała już nawet sztucznym uśmiechem, jeszcze bardziej nieświadomie raniąc dumę ignorowanego mężczyzny.
Marek zjawił się znowu dopiero po dwóch tygodniach. Jak poprzednio zupełnie niespodziewanie. Tym razem jednak nie sam. Towarzyszył mu młodszy kolega. We dwóch usiedli na schodach pod pod drabiną na dach. Tam się przyczaili, ukryci przed uwagą sąsiadów. Gdy Marek rozpoznał kroki Martyny, cicho poprosił, żeby zamiast do mieszkania weszła z nim dwa piętra wyżej.
Dziewczyna o mało nie pisnęła z radości na widok kuzyna. Pobiegła za nim, myśląc, jak mocno go uściska, gdy dotrą na miejsce. Niestety, nie byli sami. Kompan co prawda odwrócił się taktownie, nie omieszkawszy zmierzyć Martyny ciekawskim spojrzeniem. Mimo to jego obecność zasiała niepokój, studząc radość ze spotkania. Pomocnica piekarza, zmęczona całym dniem pracy, pozwoliła Markowi objąć się w pasie i unieść kilka centymetrów nad podłogę. Pocałowała go kilka razy w policzek, ale tylko lekko, przelotnie, po siostrzanemu. Nie tak namiętnie, jak sobie wymarzyła.
Tym razem Marek nie dał się zaprosić do mieszkania. Chłopcy chcieli tylko porozmawiać chwilę i poprosić o konspiracyjną przysługę.
- Mareczku, wiesz przecież, że dla ciebie zrobię wszystko - dziewczyna potwierdziła gotowość, chwytając kuzyna za obie dłonie. Złączyła je. Zaczęła się bawić palcami. Potem przyjrzała się chłopcom. Ich poważnym minom i oczom obserwującym ją nieprzerwanie. - Co mam schować w chlebie?
- Adamie, wyciągaj gnaty - polecił Marek młodszemu koledze. Wszystko było już jasne.
Z plecaka wyłonił się szary worek. Adam wyciągnął z niego przedmiot wielkości dłoni zawinięty w szmatę. Wręczył Martynie.
- Pistolet?
- Cztery walterki.
Marek miał jeszcze jedną prośbę.
- Plany się trochę zmieniły, Martynko. Twoja mama obiecała, że mnie przenocujecie. Obawiam się jednak, że nie powinna o niczym wiedzieć. Da się tak zrobić, żebyśmy się przekimali z Adamem na podłodze w pokoju twoim i Agaty?
- Dobrze. Jakoś was schowamy. Kiedy?
- Jak przyjdzie czas. Wiem, że tak nie wypada wpraszać się do komnaty niezamężnych panien. Martynko, nie musisz się zgadzać. Na pewno znajdziemy inną kryjówkę. damy sobie radę.
Dziewczyna wysłuchała cierpliwie wyjaśnień, przeprosin i zapewnień kuzyna, przyglądając się jemu i jego koledze. W obydwu parach oczu widziała i lęk, i nadzieję, i pożądanie. Wiele różnych emocji. I nie miała najmniejszych wątpliwości.
- Jak będziecie cicho, to wszystko się uda. Tylko musicie wytrzymać obecność dwóch niesfornych panien - odpowiedziała, żartując.
- Kochanych panien - poprawił Marek. - Agacie można zaufać?
- Nie jest dzieckiem. Rękę włożę w ogień, że nas nie wyda.
- To dobrze - uśmiechnął się Marek, a zaraz po nim Adam. - Ku chwale Ojczyzny! - po żołniersku stuknął piętami i oficerskim skinieniem pożegnał kuzynkę. Po cichu zszedł po schodach, zostawiając ją ze swoim adjutantem.
- Pani jest bardzo ładna, panno Martyno - odezwał się Adam po chwili. Nie próbował nawet oderwać wzroku od błękitnych oczu, wąskich ust, niedużych uszu i długich warkoczy. Podobały mu się zęby dziewczyny, widoczne kiedy się uśmiechała. Nie idealnie równe, z górnymi siekaczami wystającymi do przodu, ale za to jedyne w swoim rodzaju. Dokłądnie takie, jak opowiadał dowódca, nie przyznając tego wprost, ale najwyraźniej zakochany w kuzynce.
- Dziękuję. Pan też jest przystojny, panie Adamie - Martyna odwzajemniła komplement.
Zaraz potem kawaler, w jej wieku, może o rok starszy, pożegnał się, całując ją w rękę.
- Ku chwale Ojczyzny, panno Martyno.
- Niech Bóg pana prowadzi. Nie dajcie się pozabijać.

3. 
Wziąć broń od chłopców to jedno, a zapakować pistolety do chleba, nie angażując nikogo do pomocy to zupełnie inna rzecz. Przez kilka nocy Martyna obserwowała bacznie piekarza, właściciela i grubą panią Basię, żeby dokładnie zaplanować każdy krok i w odpowiedniej chwili nie popełnić błędu.
W końcu nadeszła pora. Była sobota. Martyna przyszła do pracy z torbą wyraźnie cięższą niż zazwyczaj. Dopiero stawiając ją na podłodze w kącie pomieszczenia pomyślała, że nie dopracowała wszystkich detali. Lepiej by zrobiła, przyzwyczajając współpracowników do widoku toreb. A tak naraziła się na niebezpieczeństwo,że ktoś zwróci uwagę.
Przywitała się lękliwie prawie niesłyszalnym głosem. Potem nie mogła się powstrzymać od nerwowego zerkania na trefny przedmiot. Obydwaj mężczyźni wnet się zorientowali, że z nią coś się działo podejrzanego. Pani Basia spytała z udawaną troską, czy dziewczyna jest zdrowa i czy w domu wszystko jest w porządku. Usłyszawszy w odpowiedzi, że dziewczyny nie trapią żadne problemy, puściła oczko i zaśmiała się, twierdząc, że w tym wieku dziewczęta miewają słabsze dni. Że to oznaka zdrowia i dojrzałości.
- Pora panience męża szukać - dodała po chwili - albo przynajmniej jakiegoś gorącego kawalera.
Nikt z obecnych nie mógł mieć wątpliwości, że chodziło jej o Krzyśka. W każdym razie sam piekarz oblizał się znacząco na znak, że zrozumiał aluzję. Nie wiedział jeszcze, że młodej koleżanki nie męczyła tej nocy miesiączka. I nie spodziewał się, że nim zmiana dobiegnie końca, bez problemu zdobędzie jej ciało.
Zgodnie z umową z panem Nowakiem Martyna mogła zabrać do domu trochę chleba. Zazwyczaj wynosiła jeden bochen, czasami dwa, żeby zaopatrzyć zaprzyjaźnionych sąsiadów. Tej nocy przez pierwsze dwie godziny zgromadziła aż cztery dwukilowe chleby. Jeden do domu i trzy z żelaznym nadzieniem. Specjalnie znaczyła je przed wypiekiem, wyciskając palec w ciasto. Potem wypatrywała ich uważnie, kiedy Krzysiek wygrzebywał z pieca kolejną porcję wypieku, i niepostrzeżenie zamiast do skrzyni umieszczała je w swojej torbie.
Za czwartym razem nie wszystko się udało, jak należy. Chowając w sukience gorący bochen z duszą na ramieniu zerknęła w stronę pomieszczenia, do którego po każdej rundzie wychodził piekarz napić się wody tudzież bimbru. Ku swemu przerażeniu zamiast przymkniętych drzwi zobaczyła parę ognistych oczu. Błyskawicznie spuściła wzrok na podłogę, mimowolnie zdradzając, że się czegoś lęka. Odwróciła się na piętach, starając się zachować pozory spokoju, i odeszła w róg pomieszczenia. Kucnęła. Wytrwała w tej pozycji kilka chwil nieruchomo, przykryła torbę z chlebem białą chustą, żeby się nie rzucała w oczy, i pocieszając się, że mężczyzna nie musiał się niczego domyślić, wróciła do zajęć. Do końca zmiany musiała jeszcze wyłożyć chleb na półki, umyć podłogę, przygotować ladę. Jeszcze dużo pracy.
Minęło kilka minut, kwadrans, dwa kwadranse. Martyna odebrała jeszcze jedną porcję świeżego wypieku. Zdążyła zapomnieć o złowrogim spojrzeniu piekarza. Aż nagle w drzwiach pomieszczenia sklepowego stanął Krzysiek. Powoli zakradł się do lady, rozejrzał się dookoła. Podszedł do Martyny, zdrętwiałej ze strachu. Popatrzył z góry na zabrudzone mąką warkocze, na odkryte ramiona i w dekolt, akurat całkiem odsłonięty. Oblizał się. Mlasnął głośno, przyprawiając dziewczynę o drgawki. Po czym, nasyciwszy się jej lękiem, odwrócił się bez słowa i wyszedł.
Po chwli wrócił, trzymając w rękach dwa chleby. Odłożywszy je na ladę, podszedł do półki. Stanął obok dziewczyny i chuchnął jej w twarz.
- Daj, pomogę.
- Nie trzeba. Już prawie skończyłam - wydukała Martyna drżącym głosem.
Krzysiek wykrzywił tylko usta w fałszywym uśmiechu. 
- Odwróć się - szepnął.
- Co? Po co?
- No już! Zaraz ci powiem, po co. Myślisz, że nic nie wiem?
Martyna zaniemówiła. Więc on się domyślił. Poznał tajemnicę. Więc co? Wszystko stracone? Zbierało jej się na płacz, ale nie chciała okazywać słabości. Niechętnie, podejrzliwie spełniła żądanie.
- Stań przy ladzie! Bliżej blatu. Masz się o niego oprzeć - rozkazywał.
- Po co? - coraz bardziej zlękniona trzęsącym głosem zadała krótkie pytanie, jakby w nadziei, że da się jeszcze zatrzymać wykonanie nieogłoszonego wyroku.
- Rób, co ci każę. Chyba że chcesz, żebym zawołał pana Nowaka. On będzie wiedział, co z tobą zrobić. Jeszcze żadnej złodziejce nie podarował - piekarz zagroził złowieszczo. Czuła, że przegrała. Że nie miała ucieczki. Ale nazwanie złodziejką ją ucieszyło. Dodało odwagi.
- Co chcesz ode mnie?
- Cipę - odpowiedział brutalnie, odbierając nastolatce mowę. Błyskawicznie złapał ją za biodra, przycisnął sobą do lady, unieruchomił..
- Aj! Co robisz? - Martyna syknęła z bólu.
- Dla kogo te chlebki? Kogoś ukrywamy? - szepnął napastnik niemalże dotykając ustami jej ucha. - Dla żydków? A wiesz, czym to grozi?
Martyna mogła tylko przytaknąć kiwnięciem głowy i porzucić ostatnie resztki nadziei, że prześladowca się zlituje. Byle tylko zachował wiedzę dla siebie. Żeby tylko nie zdradził jej i Marka, i Adama, i tajnej organizacji...
Napastnik też wiedział, że ofiara nie będzie się bronić. Nacisnął ręką na kark dziewczyny, zmuszając ją do pochylenia się na blat. Zmuszona zgięła się w pół, uderzając pośladkiem o ciało przeciwnika.
- Ała! - jęknęła. Instynktownie złapała się brzegu lady.
- Nie narzekaj. I tak jestem delikatny - syknął oprawca.
Nie marnował czasu. Nim się dziewczyna spostrzegła, jego spodnie opadły do kolan. Zadarł jej sukienkę i szarpnął za majtki. Tak mocno, że dał się słyszeć dźwięk rozdzieranej bawełny.
- O, Boże, nie.! - westchnęła dziewczyna. Cała drżała. Z oczu pociekły łzy.
- Ściągaj gatki!
Łkając, posłuchała rozkazu. Kucnąwszy, przełożyła nadprutą bieliznę przez nogi.
- To nic takiego. Pięć minut i będzie po wszystkim - piekarz zapewnił cynicznie, sycząc jak żmija przez zaciśnięte zęby. Znowu pchnął dziewczynę na blat sklepowej lady.
- A wiesz, jak szef żydków nie lubi, co? - dodał, ocierając parzącym członkiem o najczulsze miejsce dziewczyny.
Przerażona Martyna zaczęła głośno sapać. Uderzyła biodrami o ladę, jakby chciała ją przepchnąć. Ale uciec nie mogła. Atak od tyłu był nieunikniony.
- Lepiej nie budzić szefunia i Baśki. Niech sobie spokojnie śpią w pakamerce - szepnął oprawca i wyjaśnił, czego oczekuje. - Stań w rozkroku. Wypnij dupcię.
- Krzysiek, proszę, nie. - Martyna podjęła ostatnią próbę ocalenia cnoty, wiedząc, że mężczyzna nie posłucha.
- Całka? - zapytał, pociągnąwszy ją za biodra. Znów potarł skarb dziewczyny. Jeszcze mocniej niż dotychczas.
Z gardła Martyny wydobyło się głośne westchnienie. Na moment zapomniała, gdzie jest i co się z nią dzieje. Czuła tylko swe intymne miejsce i twardy, ciepły drąg trący o nie.
- Co? - spytała cicho.
- Cipa jeszcze nie ruszana? Cała? Nie byłaś nigdy z mężczyną? - tarł dalej, napierając drągiem na dziewiczą kobiecość.
Ze strachu i paraliżującego poczucia wstydu głos uwiądł w gardle. Martyna zdołała tylko pokręcić głową. Całą uwagę skupiła na taranie przymierzającym się do ataku na wrota jej zamku.
- To dobrze. Lubię całki. Ha, ha! - roześmiał się i chwycił oburącz za biodra. - Już jesteś mokra - szepnął dumny z siebie. Zanim dziewczyna zrozumiała, co miał na myśli, taran uderzył z całej siły.
- Aa!
- No i pękła wisienka - zaśmiał się Krzysiek, zadowolony ze zdobycia kolejnej całki. Która to już była w jego życiu? Chyba ósma. - Jesteś świetna. Już dawno mogliśmy to zrobić.
Martyna nic nie odpowiedziała. Z pokorą przyjęła kolejne pchnięcia. Ze zdziwiniem obserwując reakcje własnego ciała. Mężczyzna rozpierał ją od środka. Bolało, ale nie tak bardzo, jak się obawiała. Jej wnętrze idealnie dopasowywało się do brutalnego intruza. A on tłoczył, wsuwał się i cofał taran. Przyspieszał. Zwalniał. Sapał jak maszyna parowa. Wreszcie pociągnął ofiarę za warkocze jak woźnica za lejce, sprawiając ból nie do zniesienia. W ten sposób zmusił gwałconą dziewczynę, by wyprostowała plecy. Wbił się głęboko. Zatrzymał. Po chwili wydał z siebie cichy świst.
- Ciasna cipa. Najlepsza - sapnął i powiedział: - Teraz uważaj. Zaraz trysnę.
Martyna poczuła, jakby jej ciało oplotło złoczyńcę gęstą pajęczyną i nagle pociągnęło naraz za wszystkie sznurki. Coś pulsowało w niej przez chwilę. Sciany tunelu zapadły się, ściskając wiertło. Kolana zgięły się bez czucia, jakby nie istniały. A plecy przeszedł skurcz, pozostawiający po sobie swędzenie wzdłuż kręgosłupa. W tej chwili dziewczyna już nie łkała bezsilnie i się nie bała. Tylko nienawidziła mężczyznę, który zrabował jej niewinność, siłą przejął kontrolę nad jej ciałem. Sprawił, że przestało się słuchać jej mózgu, że wbrew wszelkim zasadom, doznało pewnej rozkoszy. Za tę wymuszoną przyjemność nienawidziła go najbardziej.
- Możesz zakładać gacie. I popraw sukienkę, zanim szef się obudzi - piekarz wyrwał dziewczynę z chwilowego zamyślenia.
- Wyjdź na chwilę. Proszę - syknęła upokorzona, powstrzymując eksplozję wściekłości. Chciała z dzikim piskiem rzucić się na dręczyciela, podrapać po twarzy, wydłubać oczy. Ale nic z tego. Był silniejszy. Pan Nowak przybiegłby na pomoc wiernemu pracownikowi. Jeszcze i on by jej zrobił krzywdę. I jeszcze te chleby w torbie... Musiała zagryźć wargę i robić posłusznie, co Krzysiek każe.
Po paru minutach wrócił sprawdzić, czy jego zdobycz nie robi nic głupiego i pocieszyć na swój sposób. Objął w pasie i szepnął:
- Dawno takiej cipci nie miałem. Byłaś świetna. A jeszcze ci powiem, żę Dawidki i Szmulki się dla ciebie nie nadają. Słabe kuśki mają. Tobie potrzeba fujary prawdziwego Polaka.
- Daj mi spokój! - wyrwała się z bezsilną złością. Zapłakała. Przypomniała sobie pocałunki kuzyna, delikatne, nasycone niespełnioną miłością. - Proszę, zostaw mnie samą.
- Dobrze, skarbie. Nie zapomnij schować chleba. Bo szef, jak zobaczy, nie będzie się patyczkować.
Więcej Martyny nie nachodził. Gdy ładowała chleb do wózka, ostatni raz tamtej nocy, taktownie milczał, przyglądając się tylko spod czoła. Widok sponiewieranej niewinności sprawiał mu nie mniejszą przyjemność, niż samo władanie dziewczęcym ciałem. Czuł trudną do opisania satysfakcję.
Punktualnie o szóstej powiedział Martynie, żeby jak najszybciej zabierała manatki. Żeby wyniosła torbę pełną chleba, zanim szef lub pani Gosia wyjdzie z pakamery. Konspiratorka mogła wreszcie odetchnąć z ulgą. Zły Krzysiek jej jednak nie wyda ani szefowi, ani Niemcom. Poczuła nawet dumę, że dzielnie zniosła cierpienie. Złożyła ofiarę na ołtarzu Ojczyzny. Zrobiła, co powinna. Z wdzięcznością spojrzała na swego oprawcę, jak skazaniec, któremu car łaskawie darował życie.
- Dziękuję - szepnęła i unikając wzroku mężczyzny, wyszła na ulicę. Załamana i szczęśliwa jednocześnie.
Po przejściu kilku metrów spotkała Marka. Kuzyn czekał na nią, przycupnąwszy w bramie, pomimo godziny policyjnej. Nie chciał, żeby dziewczyna sama targała do domu torbę z trefną zawartością. Drażniło go sumienie, że wystawił ją na niebezpieczeństwo. Poprzysiągł sobie, że tego więcej nie zrobi, nie zdając sobie sprawy, że było już za późno.
Nie dowiedział się, jakiej krzywdy doznała z jego powodu. Martyna powiedziała tylko, że miała ciężką noc. Że nie zmrużyła oka. Wszedłszy do klatki schodowej, poprosiła, by ją przytulił. Pocałowała w policzek i w usta. Rozchyliwszy wargi przyjęła jego pocałunki. Nie obruszyła się, gdy szeroka dłoń kuzyna przyległa do biustu.
- Kiedy? - spytała o termin akcji. - Kiedy przyjdziesz z Adamem?
- Za tydzień w piątek.
- Będę mieć nocną zmianę.
- Czyli nic z tego?
- Nie, Agata was przechowa. Bądźcie pod strychem po ósmej. Zawołam was, jak tylko mama się zamknie w łazience.
- Nie myślisz, że nie powinniśmy tego robić? - spytał głaszcząc miękką wypukłość.
- Czego, Marku?
- Tych pocałunków. Chciałbym kidyś zostać twoim mężem, ale nikt nam przecież nie da ślubu.
- Trudno. Możemy się kochać, dopóki nie znajdziesz sobie żony - odpowiedziała zdecydowanie, trochę zła na kuzyna, że wyraził na głos wątpliwości. Jakby przeczuwał, że już nie była "całką" i brzydził się dziewczyny, w której był przed nim ktoś inny. Nie mniej niż ona sama się brzydziła swego zdradliwego ciała, splugawionego kilka godzin wcześniej.

4.
Powiedzieć, że plan przechowania partyzantów przez noc pod łóżkiem przypadł Agacie do gustu, to tak jak nazwać hipopotama mizernym mrówkojadem. Na ostrożne pytanie, czy się zgodzi na ich obecność, nastolatka odpowiedziała niepoprawnym entuzjazmem. Kuzynowi ufała absolutnie. Podziwiała go i lubiła nie mniej niż jej starsza siostra. Perspektywa spędzenia z nim całej nocy, choćby godziny, bez wiecznej obecności mamy i Martyny, oznaczała przerwę w monotonnej codzienności. Przygodę. Możliwość zadania wielu pytań, może nawet nieprzyzwoitych. A już wieść, że będzie mu towarzyszyć jeszcze jeden młody partyzant, jakiś przystojny blondyn, jeszcze bardziej przyspieszyła bicie serca. W jej wieku nie trudno o zakochanie od pierwszego wejrzenia. Ona poczuła sympatię, ledwie usłyszawszy imię młodzieńca.
- Boisz się? - spytała Martyna w piątek wieczorem, leżąc z siostrą na ich wspólnym łózku. Tym, pod którym całkiem niedługo mieli schować się młodzi mężczyźni.
Siostry dzieliły łóżko od wybuchu wojny. Razem mniej się bały bombardowań. Potem mama sprzedała dziecięce wyrko, w którym Agata i tak już się z trudem mieściła.
- Nie. No dobra, trochę mam tremę. jaki on jest?
- Przystojny, miły, dobrze mu z oczu patrzy - Martyna jeszcze raz pochwaliła Adama, milcząc na temat ogników, jakie płonęły w źrenicach nieznajomego, kiedy rozmawiali na schodach. W końcu to mężczyzna. Pełen energii. Głodny kobiet, których przecież nie ma w lesie. Niebezpieczny jak piekarz, nikczemnik Krzysiek, z tą różnicą, że leśny rycerz zasługiwał na miłość, a Krzysiek gwałcący dziewczyny na nocnych zmianach, jakby mu było mało żony, tylko na stryczek.      - Nie masz się czego bać. Tylko się zachowuj przyzwoicie!
- Niby jak?
- Nie wyłaź spod kołdry - poleciła Martyna pół żartem, pół na poważnie, zerkając znacząco na wcięcie nocnej halki Agaty. - Jak przyjdą, załóż sweter. Ten biały, na guziki.
- Nie bądź taka! - odpowiedziała dziewczyna, szturchając siostrę łokciem. - Sama na letniskach jak się ubierałaś? Hi, hi!
- Ćśś. Mama. - Dziewczyny przerwały naradę.
Właśnie nadeszła pora powiedzieć dobranoc młodszej córce i zaprosić Martynę na przekąskę przed wyjściem do pracy.
- Udało się! - siostry objęły się z całych sił, wzajemnie dodając sobie otuchy.
Mama w kuchni. Zadanie Agaty: wyjść do łazienki, możliwie głośno trzaskając drzwiami. Zadanie Martyny: zaprosić Marka i Adama.
Udało się naprawdę. Pani kapitanowa nie zauważyła szmuglowania gości.
Wychodząc z domu, Martyna wstąpiła na chwilę do pokoju, pocałować siostrę na dobranoc i przy okazji potrzymać za rękę kuzyna. Niechętnie szła do pracy, wiedząc, że piekarz już tam na nią czeka i bojąc się o Agatę. Młodsza siostra za bardzo się zaangażowała w sprawę. Młodociany entuzjazm nie wróżył nic dobrego.
Nie więcej niż pół godziny później panowie po cichu wypełzli spod łóżka. Rozprostować zdrętwiałe nogi.
- Śpij, Agatko, nie zwracaj na nas uwagi - szepnął Marek, usłyszawszy szelest, gdy dziewczyna przekęciła się na bok. Nie leżała nieruchomo z zamkniętymi oczami. - My tu sobie usiądziemy po cichu.
- Ale ja nie chcę spać. - Agata odpowiedziała szeptem i śmiało wygrzebała się spod kołdry, siadając na brzegu łóżka.
W pokoju panowały egipskie ciemności. Mimo to resztki promieni księżyca przenikające przez szpary miedzy framugą okna a grubą zasłoną wystarczyły, by podświetlić jedwabną haleczkę. Obaj chłopcy jednocześnie głośno przełknęłi ślinę. I pomyśleli o tym samym: jak by tu pozbawić dziewczynę tego skąpego odzienia? Jak smakuje jej młode ciało?
- Panno Agato - pierwszy odezwał się Adam. - Przed wojną chodziłem do gimnazjum Batorego. Nie skończyłem, ale później sam się uczyłem. Miałem zresztą dobrego nauczyciela, księdza Czartkowskiego. To wielki człowiek, panienka na pewno jeszcze o nim usłyszy. Na plebanii ma wprost nieprzebraną bibliotekę, z której co tydzień wypożyczał mi po kilka książek. Teraz, w lesie, nie ma jak czytać, nie ma książek. Porucznik, to znaczy Marek, może potwierdzić.
- A, tak. Masz rację - dowódca poklepał przyjaciela po ramieniu, nie wiedząc, czemu miał służyć ten wstęp biograficzny, ale uznając, że to dobry początek rozmowy. Inteligentny i inteligencki, godny rodziny kapitana Waldorfskiego. Po czym przysiadł na łóżku obok kuzynki. Jemu jako starszemu krewnemu etykieta tego nie zabraniała. Adam musiał poczekać na zaproszenie.
- Pani na pewno chodzi teraz do szkoły. Prawda? - kontynuował Adam, kucnąwszy naprzeciw dziewczyny.
- Tak. Uczymy się szycia. Nie tak jak pan w prawdziwym gimnazjum. - padła odpowiedź. Przy czym Agata pochyliła się nisko, zbliżając buzię do buzi rozmówcy, żeby jej cichy szept był jak najlepiej słyszalny. Wykrzywiła przy tym usta w grymasie skrajnego niezadowolenia. - Dobrze że mamy trochę książek w domu.
Marek ucieszył się z tej odpowiedzi. Poczuł się dumnym, że ma oczytane kuzynki. Obie. Adam natomiast, korzystając z okazji, wlepił wzrok w odsłonięty dekolt. Jak kot w mysią norę. Zmierzył zarys piersi podwieszonych pod tułów jak bombki norymberskie na świątecznym drzewku. Bimbałki.
- I co panienka czytała ostatnio?
- „Nad Niemnem” - odparła Agata. Dostrzegłszy, gdzie się zatrzymał wzrok młodego żołnierza, wyprostowała plecy. Dla zachowania przyzwoitości. Słysząc bicie własnego serca. Pomyślała przy tym frywolnie, że gdyby obok nie siedział kuzyn, wcale by nie utrudniała patrzenia. Jeszcze lepiej, gdyby można było zapalić świeczkę.
- A co panienka sądzi o "Panu Tadeuszu"? - podglądacz nie przestawał pytać. Nie mogąc już zerkać w dekolt, usiadł na łóżku obok dziewczyny, tak jak jej kuzyn. Przysunął się do niej, umieszczając rękę za jej plecami, żeby się mogła oprzeć o jego ramię. W ten sposób często sprawdzał, jak daleko może się posunąć w podrywaniu. Gdyby dziewczyna skuliła się wsydliwie, skrzyżowała ręce na klatce piersiowej albo, nie daj Boże, wstała, wiedziałby, że posuwał się zbyt szybko. Agata drgnęła z nieprzyzwyczajenia, gdy starszy chłopiec przyparł do jej boku, ale przemogła poczucie zaskoczenia. Nie miała zamiaru stawiać oporu.
- Hi, hi, dziwny ten Tadeusz. Kochał się i w ciotce i w Zosi.
- W trzynastej księdze - dopowiedział Adam, przybliżywszy usta do ucha nastolatki.
Dla Marka nazwanie tego nieprzyzwoitego wiersza, podobno autorstwa skandalisty Żeleńskiego, stanowiło sygnał alarmowy, by jak najszybciej zmienić temat. Adam znał to dzieło na pamięć i gotów był zacząć je recytować, nie patrząc na zbyt młody wiek kuzynki dowódcy.
- Może się jednak położymy - powiedział porucznik, kładąc dłoń na nodze Agaty. Broniąc kuzynki przed umizgami kolegi, nie mógł sobie odmówić drobnego spoufalenia. Ściskając ją nad kolanem poruszał się na granicy dozwolonego. Też badał dziewczęce reakcje.
- Nie zapominaj, że mamy jutro robotę - wyjaśnił. - A i Agatka musi się wyspać.
Marek miał na myśli powrót do ciasnej skrytki, pod łóżko. Jego kuzynka zrozumiała na opak.
- To ja będę spać w środku - zgodziła się, promieniując entuzjazmem. Przechyliła się do tyłu, kładąc się najpierw w poprzek łóżka. I nie czekając na reakcję gości, wczołgała się pod kołdrę, zajmując miejsce dokładnie na linii dzielącej materac na pół.
Odrzucić taką ofertę, byłoby niewybaczalnym grzechem. Nie odmawia się przecież kobiecie, kiedy zaprasza pod kołdrę. Tak nie postępuje dżentelmen.
Obaj chłopcy, nie wiele myśląc, prędko ściągnęli koszule i spodnie. W samych kalesonach, zajęli miejsce obok Agaty. Marek od ściany, Adam z brzega.
Zrobiło się ciasno. Kolana przyległy do kolan. Owłosione torsy otarły o kruche dziewczęce ramiona. Zarówno Adam jak i Marek wytężyli wzrok, starając się dojrzeć w ciemności buzię Agaty.
- Śpij, Adamie. Ja będę pilnował czasu - polecił Marek, zdając sobie sprawę, że nikt nie zmruży oka. Trzeba było jednak zachować jakieś pozory przyzwoitości. Nie wprosili się  przecież, żeby uwodzić małoletnią kuzynkę.
Nie docenił urody Agaty. W trzydziestym dziewiątym, na letnisku, była jeszcze dzieciątkiem. Razem z chłopcami wspinała się na drzewa. Znacznie częściej widywało się ją w spodniach, bez koszuli, niż w eleganckiej sukience. Pączkujące kleksy w miejscach, gdzie z czasem miały urosnąć piersi, nie wzbudzały niczyjej ciekawości. Podczas wizyty kilka tygodni przed konspiracyjnym nocowaniem Marek jak zawsze interesował się starszą z sióstr. Owszem, spodobały mu się warkocze i buzia Agaty, ale figura i kobiece wypukłości schowane pod marynarską koszulką według przedwojennej mody zupełnie uszły jego uwadze. Dopiero ujrzawszy ją w nocnej bieliźnie, dostrzegł, że czas nie stał w miejscu, że przez cztery lata zaszły wielkie zmiany. Ale było już za późno. Adam dosłownie pożerał jego młodą kuzynkę wzrokiem. I nikt nie mógł mu zabronić.
- Tak jest, panie poruczniku - odpowiedział szeptem były gimnazjalista.
Pod kołdrą zaś dyskretnie skierował dłoń na przedramię nastolatki. Nie napotkawszy na opór, zaczął delikatnie głaskać, opanowując najdalej wysunięte przedpole dziewczęcego zamku. Marek postąpił podobnie. Agata zaś, nie wiedząc jak się zachować, zastygła w bezruchu. Zagryzła wargę i po prostu czekała na dalsze ruchy chłopców.
Kuzyn pomału przesunał dłoń w dół. Gdy dotarł do dłoni Agaty, ich palce splotły się natychmiast. Dziewczyna złapała go za rękę i uwięziła w kurczowym uścisku, jakby chciała zatrzymać ją dla siebie na wieki. Potrzebowała tego dotyku. Dawał jej pewność, że starszy opiekun nad wszystkim panuje. Że z nim jest bezpieczna.
Adam natomiast wybrał odwrotny kierunek. Stopniowo opanował łokieć i ramię. Aż, spędziwszy tam dobrych kilka minut, bezszelestnie przeprawił się pod kołdrą na tułów. Najpierw ostrożnie penetrując bok ciała, łaskocząc nieco. Następnie, przyzwyczaiwszy dziewczynę do dotyku, powoli przysunął się do piersi. Obszedł ją łukiem. Kilka razy wysłał palce na krótki rekonesans, żeby sprawdzić, z jaką siłą będzie się bronić miękkie wzgórze. A gdy się upewnił, że może je zająć bez walki, objął pierś całą dłonią.
Dziewczyna zdrętwiała. Zaczęła głośno oddychać. Głęboko. Zacisnęła pięści.
- Coś się stało? - spytał troskliwie opiekun.
- Nie. Nic. - zaprzeczyłą Agata, mijając się z prawdą. Naiwnie sądząc, że kuzyn nie domyśla się szczegółów obmacywania. Dała tym samym wolną rękę Adamowi.
Pozwoliła mu do woli ściskać jej pierś, wyrabiać jak kawał ciasta na makaron. Z przerwami na delikatne głaskanie i kreślenie kółek wokół sutka. Z czasem lewa pierś zaczęła zazdrościć pieszczot prawej koleżance. W głowie Agaty zrodziła się myśl, by zsunąć ramiączka halki i przekazać lewą pierś w rękę kuzyna.
Na tak desperacki krok się jednak nie odważyła. Zamiast tego przechyliła się nieco na prawy bok, odwracając się do kuzyna plecami, ale wciąż ściskając go za rękę.
- Marku, nie śpisz? - spytała szeptem, chcąc się upewnić, że cały czas kuzyn czuwa nad jej bezpieczeństwem.
- Nie. Nie mogę. Ale ty powinnaś.
- Wiem. Spróbuję - skłamała ponownie, zadowolona, że Adam bez słów zrozumiał jej intencje i zabrał się za pieszczenie drugiej piersi.
Chłopiec miał jednak jeszcze inne plany. Pogłaskał brzuch, po czym przeniósł karesy na prawe udo. Wreszcie wniknął pod halkę i między nogi. W miejscu, gdzie się łączą z tułowiem. Agata podjęła próbę obrony. Jej ręka stoczyła długą batalię z ręką Adama. Bitwę bez użycia siły, czysto manewrową. Którą przegrała z kretesem.
Gdy Adamowi udało się dopaść do bramy, Agata odruchowo rozsunęła nogi, otwierając się przed tajnym kochankiem. Wnet zwinny palec rozpoczął harce.
- Dlaczego nie śpisz, Agatko? - spytał Marek.
- Nie wiem. Jakoś nie mogę.
- Może podrapać cię po plecach? - zaproponował, udając, że nie wie, o niecnych poczynaniach przyjaciela.
- Aha. - Dziewczyna wyraziła zgodę, uwalniając dłoń Marka.
Kuzyn niespiesznie przystąpił do głaskania. Najpierw tylko jedną ręką, przez cienki materiał halki. Szybko jednak przeniknął pod spód, ocierając o pośladek, i dołączył drugą rękę. Z pasją zabrał się za masaż.
Agata pieszczona przez dwóch chłopców jednocześnie poczuła się jak masło na patelni. Topiła się z gorąca, skwiercząc i głośno dysząc. Adam, podlegając rozkazowi, by się wyspać przed poranną akcją, nadal nie dawał znaków życia. Tylko jego palce drgały jak w transie, zginały się i prostowały w gorącym tunelu.
W końcu dziewczyna nie wytrzymała nadmiaru emocji.
- Już nie mogę - szepnęła głośno. Cała mokra od potu.
Usiadła, uwalniając się od pieszczot.
- Marku, muszę to zdjąć - wyjaśniła, jak by się musiała tłumaczyć kuzynowi. I nie słysząc słowa sprzeciwu przełożyła halkę przez głowę.
Zaskoczyła chłopców, nie mniej niż samą siebie.
- Agatko - odezwał się Marek, wiedząc, że nie powinien pozwolić kuzynce na bezwstydny streep tease. Ale było za późno. Pożądanie wzięło górę nad przyzwoitością. - Jesteś piękna - dodał, kucnął obok niej, odgranął włosy i pocałował w ramię. Znowu zaczął masować ją po plecach.
Adam potwierdził słowa dowódcy. Kucnął naprzeciw dziewczyny i nachylił się, zbliżając buzię do piersi. Zassał łapczywie.
Przez jakiś czas chłopcy całowali Agatę po szyi i piersiach, żarłocznie, chciwie, jakby nigdy nie widzieli gołej kobiety. Zbierali zapasy doznań, jakie miały im starczyć do końca życia. Potem ułożyli Agatę w poprzek łóżka. Adam dokończył masaż między nogami, Marek zatkał buzię kuzynki namiętnymi pocałunkami.
- Rozkoszna dziewczynka - odezwał się w końcu Adam, miętosząc palcami płatki kwiatu obficie zroszone kobiecym nektarem. - I rozkosznica jakich mało.
Marek nie ukarał podkomendnego za tę niesubordynację. Mruknął tylko w usta kuzynki. Po czym przeniósł pocałunki na szyję i piersi. Do ust wrócił, dopiero gdy oddech Agaty przyspieszył, jakby przebiegła tysiąc metrów i wyprzedziwszy wszystkich, dobiegała do mety. W samą porę. Ledwie kuzyn objął wargami jej dolną wargę razem z podbródkiem, ciałem Agaty zawładnęła muzyka. Tułów zatańczył walca; biodra oberka. Finalny akord należał do bębna. Łup! Plecy poderwały się w nagłym podskoku. I opadły na łóżko bez czucia i świadomości.
- Gdzie ja jestem? Co to było? - spytała, żartując, po dłuższej chwili milczenia, jeszcze nie otworzywszy oczu.
- Agatka się budzi - szepnął Adam, pogłaskawszy rozkosznicę po kudłatej czuprynce.
- Co ci się śniło? - spytał Marek.
- Nie pamiętam. Coś bardzo miłego, hi, hi - odpowiedziała Agata. Była szczęśliwa. Wyciągnęła wysoko ramiona. Obęła kuzyna za szyję i przyciągnęła, prosząc o jeszcze jeden pocałunek.
- Wystaw języczek, Agatko - poradził jej Adam.
Rozległo się ciche mlaskanie.
- Szkoda że nie przychodzicie codziennie.
Konspiranci wrócili pod kołdrę. Podjęli jeszcze jedną próbę uśnięcia. Równie bezskuteczną, co poprzednia. Tym razem Agata wtuliła się w kuzyna. Głowę oparła na jego ramieniu, biustem przygniotła żebra, objęła nogą, ocierając się rozkosznicą o bok prawego uda.
- Marku, może teraz ja będę pilnował czasu? A wy pośpicie - zaproponował Adam.
Widząc, że jego rola się zakończyła. Po burzy młoda dziewczyna, prawie dziecko, potrzebowała spokoju. Opiekuńczej czułości, dającej ułudę bezpieczeństwa. Namiastki ojca. Innej by nie odpuścił. Odebrałby nagrodę, na jaką zasłużył za dostarczone rozkosze. Zerwałby wianek, nie zważając na nic, ani na wiek, ani na status dziewczęcia, ani nawet na słowa protestu, jeśliby podjęła próbę obrony. Tylko krewną przyjaciela mógł w takiej chwili zostawić w spokoju.
- Dzięuję - odpowiedział Marek. 
Zapadła cisza. Absolutna. Gdyby do pokoju weszła mrówka, słychać by było jej kroki.
Po pół godzinie Agata przerwała milczenie. 
- To był grzech, prawda? - szepnęła.
- Tak - mruknął Adam z przekąsem. Gdyby takie pytanie zadała wiejska dziewczyna, jakich poznał kilka w nadbużańskiej osadzie, goszcząc u dziadka, odparłby, że grzechem jest zostawiać naładowany karabin z pełnym magazynkiem. Powaliłby ją na łopatki i, nim by się spostrzegła, leżałby na na niej, napierając lufą na ciupciałkę. Już by się nie wywinęła. Ale nie z Agatą takie numery. Nad jej dziewiczą grotą pieczę sprawował Marek. Adam zacisnął zęby i zamiast wyjaśnić słowami, co sądzi o grzechu, uczypnął dziewczynę w pupę. 
- Niezupełnie, Agatko - uśmiechnął się kuzyn. - Gdyby to był grzech, musiałabyś się z niego wyspowiadać. A tego nie chcemy. Prawda?
- Prawda - odpowiedziała szeptem Agata. - Nie powiesz Martynie?
- Nie. Rozszarpałaby mnie na kawałki, jakby się dowiedziała.
- Ja też jej nie powiem.
- Zuch dziewczynka - pochwalił Adam. - A czy ja też dostanę dziś buzi?
- Tak - odpowiedziała wesoło Agata. - Marku, mogę? - spytała kuzyna, a gdy ten skinał głową, odwróciła się do Adama. Pochyliła się nad nim i pocałowała, używając języka, tak jak się nauczyła, całując kuzyna. Pokazała Adamowi, że porada, by wysuwać języczek, nie była na marne.
- Mmm. Sam miód - podziękował Adam i wbrew wcześniejszym wątpliwościom, wciągnął dziewczynę na siebie. Objął w talii i sprawił, by lufa karabinu oparła się o nagie łono. 
- Ach! - Agata westchnęła głośno poczuwszy naprężoną męskość. Pomyślała, że gdyby nie kalesony, chłopiec wszedłby w nią jak nóż w masło.
- Adamie, nie bądźmy samolubni. - Tym razem Marek nie pozwolił na lubieżną pieszczotę.
Dziewczyna, dysząc jeszcze ciężej niż wtedy, gdy Adam masował ją ręką, wróciła do kuzyna. Znowu wtuliła się w niego całą sobą. Przybliżyła buzię do jego ust. Ucieszyła się, kiedy Marek ją objął i zaczął masować po plecach i pupie. Co chwilę całując w czoło.
Mogła spokojnie oddać się medytacji. Myśląc o siusiaku Adama: dlaczego był taki twardy i duży, jak długo wytrwa w tym stanie i jak bardzo by na nią podziałał, gdyby ją dotknął bezpośrednio zapiast przez kalesony.
Po godzinie spokojnego leżenia; spokojnego względnie, bo jej umysł i rozkosznica cały czas toczyły ożywiony dialog; nie wytrzymała. Pokierowała rękę na krocze kuzyna. Odważnie wsunęła dłoń w kalesony i złapała za członek. Długi, twardy, ciepły trzon jakiegoś narzędzia. Młotka, pilnika. Objęła go. Stykając opuszki palców i kciuka, zmierzyła średnicę. Dumna z siebie, przepełniona nieznanym wcześniej poczuciem szczęścia, zaczęła przesuwać palce wzdłuż trzonka.
Marek odwdzięczył się za pieszczotę namiętnym pocałunkiem. Znów rozległo się przeciągłe mlaskanie.
- Kto by pomyślał. Kuzyn i kuzynka - odezwał się Adam, komentując ich zachowanie. - Co was tak naszło?
- Agatko, tak nie można. Nie wytrzymam dłużej - jęknął Marek, chwyciwszy Agatę za nadgarstek.
- Dlaczego?
- Nie wiem, jak ci powiedzieć.
- Pokaż jej węża - Adam podsunął najbardziej oczywiste rozwiązanie. Wiedział już, że nie uda się niczego ukryć. Dziewczyna była gotowa na wytrysk i ze wszech miar zasłużyła, by go doświadczyć.
- Chyba żartujesz.
- Pokaż jej, marku. Jak nie ty, to ja to zrobię.
- Agata nie zamierzała dłużej czekać. Kucnęła, odsuwając kołdrę. Zaczęła pośpiesznie rozbierać kuzyna. 
- To niesprawiedliwe, że tylko ja jestem naga.
Uporawszy się z kalesonami, znowu chwyciła rękojeść pilnika. W obie dłonie. Nachyliła się, żeby przyjrzeć się z bliska okazowi przyrody.
- Weź do buzi - polecił Adam.
- Ani się waż - zaprotestował Marek, ale kuzynki nie przekonał.
- Połknij. - Adam rozproszył także tę wątpliwość. - Rozkoszna z ciebie dziewczynka, panno Agatko. I co? Zdziwiona? Nie wiedziałaś, że tak też można zadowolić mężczyznę?
- Wiedziałam - odpowiedziała Agata, zaskakując obydwu chłopców. A gdyby nie chcieli uwierzyć, dodała śmiało: - I wiem, jak to się nazywa.
- Jak? - spytał Marek.
- Fellatio. Mówiłam wam, że dużo czytam.
Mogłaby jeszcze dodać, że przed dziećmi niczego się nie ukryje. Można ustawiać książki w dwa rzędy, robić okładki z szarego papieru i pisać tytuły nieodpowiadające rzeczywistości. A i tak ciekawskie ręce wszystko wygrzebią, sprawdzą i przeczytają od deski do deski.
- Chętnie kiedyś przejrzę bibliotekę tatusia szanownej panienki - odpowiedział Adam, kładąc dłoń na dłoni nastolatki. Drugi wąż czekał na pocałunek.

5.
Martyna, wróciwszy nad ranem, zastała pościel jak po huraganie. Prześcieradło zmięte. Poduszka na podłodze, kołdra zepchnięta na bok. Siostra spała snem sprawiedliwego. Na brzuchu, z prawą nogą wyprostowaną, lewą zgiętą w kolanie, w szerokim rzkroku. Halka zaciągnięta nad biodra. Założona lewą stroną na wierzch: widoczny dowód na to, że siostra ubierała się, nie widząc szwów, w nocy.
W tym czasie kuzyn i jego leśny kompan byli już gdzieś daleko. Na akcji. W śmiertelnym niebezpieczeństwie. Być może ranni lub martwi.
Martyna przyjrzała się siostrze, szukając śladów krwi na udach i na prześcieradle. Nie znalazła ani jednej czerwonej plamy. Tylko wszechobecną wilgoć nasyconą zapachem potu trzech osób.
- Agatko, obudź się. Agato, wstawaj! Musimy posprzątać, zanim tu wejdzie mama.
- O, to ty? Dawno wróciłaś?
- Przed chwilą, rozbójnico. Nie zrobili ci krzywdy?
- Nie! A o co pytasz? - Agata poderwała się, siadając po turecku. 
Zobaczywszy pobojowisko, zrozumiała sytucję. Zapiekły ją policzki. Na twarzy i pod szyją pojawił się rumieniec wstydu. Organizm przyznał się do winy. Agata opuściła głowę.
- Na pewno? Adam cię do niczego nie zmusił? - spytała starsza siostra. W jej głosie słychać było troskę. Także zmęczenie, co zrozumiałe po pracowitej nocy, i melancholijny smutek. Ale nie gniew czy potępienie rozpusty.
- Nie.
- Podobało ci się? - Martyna przysiadła się do siostry.
- Czy co mi się podobało?
- To, co z tobą zrobili. Aguś, przecież widzę, że noc nie była spokojna. Sama zdjęłaś halkę, czy ci pomogli?
- Sama.
- Rozumiem. - Martyna objęła siostrę oboma ramionami.
- Nie gniewasz się?
- Nie. Raczej ci zazdroszczę. Jak się czujesz?
- Szczerze? 
- Szczerze. Powiedz.
- Wspaniale. - Agata spojrzała siostrze w oczy. - Jedyny minus to to, że mnie podrapali. 
- Gdzie?
- Wszędzie. Szyję, buzię. Najbardziej na biuście. Źle się ogolili.
- Marek też?
- Tak. Hi, hi. Spałam na nim. Martuś, całowałaś się już z kimś?
- Tak. Z Markiem.
- Co?! Kiedy?
- Później ci powiem. Ale się cieszę, Aguś! Masz szczęście, że trafiłaś na nich. - Zmęczenie i smutek na chwilę ustąpiły. Martyna uścisnęła siostrę, dziwiąc ją tak pozytywną reakcją, pocałowała kilka razy w policzek i usta. - Chciałabym być na twoim miejscu.
Siostry szybko doprowadziły pościel do jako takiego porządku. Otworzyły okno żeby przewietrzyć pokój. I położyły się razem, powiedziawszy mamie, żeby zjedzą śniadanie później. 
- To kiedy się całowałaś z Markiem? Jak byliśmy nad Liwcem?
- Nie, Aguś. Całkiem niedawno - odpowiedziała Martyna. Wtuliła głowę w piersi siostry jak w poduszkę z najmiększego pierza i zaniosła się płaczem. - O, Boże! Aguś, nie chcę już tam pracować. Nienawidzę tej głupiej piekarni. Nie pójdę tam więcej. Nie dam rady.
- Jest aż tak ciężko? Pomogę ci. Też mogę zmywać podłogę i nosić chleby. Pójdziemy razem.
- Nie, Aguś. Nie chcę, żebyś tam chodziła. To nie miejsce dla ciebie.
- Ale dlaczego? Jak ty możesz, to i ja. Mam już piętnaście lat. Też muszę zacząć pracować.
- Już sobie nie dodawaj. Urodziny masz za pół roku.
- To co? Rok temu miałaś niewiele więcej.
- Skończone szesnaście. Aguś, oni mnie tam zgwałcili.
- Kto?! - Agata w pierwszej chwili nie uwierzyła. Wiadomość była zbyt szokująca.
- Krzysiek i Nowak. Krzysiek tydzień temu. A dzisiaj obaj. Czuję się taka brudna. Śmierdząca. Boże, co ja narobiłam? Jak to dobrze, że chociaż ty zrobiłaś to z kimś przyzwoitym. Właściwie kto cię rozdziewiczył, Marek czy Adam?
- Żaden. Martuś, ty mówisz poważnie?
- Niestety tak. Dał mi złotą pięciodolarówkę. Jak nie wierzysz, mogę pokazać. Powiedział, że nigdzie nie będzie mi lepiej niż u niego. I postraszył, że jak się komuś poskarżę, będziemy mieć problemy z policją. Aguś, ja nie chcę. Nie chcę być prostytutką... 

6.
Martyna przepłakała pół dnia, rozważyła wszystkie za i przeciw, i poszła do piekarni rozmówić się z Nowakiem. Zgodziła się na jego propozycję. Pod kilkoma warunkami: koniec pracy na nocnych zmianach, seks tylko z właścicielem piekarni, maksymalnie dwa razy w miesiącu.
- Dobrze, Martynko. Ustalmy stały termin. Na przykład pierwszy i drugi poniedziałek miesiąca.
Dziewczyna popatrzyła na kalendarz. Zastanowiła się długą chwilę.
- Drugi poniedziałek i wtorek każdego miesiąca.
- Dziewiętnastego kwietnia. Martynko, to już jutro - ucieszył się Nowak. Łysy grubas mógłby być dziadkiem nastolatki. - Aż tak ci się spieszy?
- Chcę jak najkrócej przed miesiączką - wyjaśniła Martyna, przełamując poczucie wstydu. Wiedziała, że starzec miał czworo wnucząt. Znał się więc na kobietach wystarczająco dobrze, by zrozumieć, dlaczego wybrała akurat ten termin.
- Pozostaje kwestia premii, Martynko. Mogą być takie monety jak ostatnio?
- Nie za drogo? Powiedział pan wczoraj, że w dzisiejszych czasach cnota kosztuje mniej niż bochenek chleba.
- To prawda, ale ja chcę ciebie, nie byle kogo. Lubię cię, Martynko. A teraz wracaj do domu. Jeszcze raz przemyśl sobie wszystko dokładnie i przyjdź jutro. Załóż dla mnie ładną sukienkę.

7.
W poniedziałek lewobrzeżną Warszawę obudził huk wybuchów i terkotanie karabinów. W getcie wybuchło powstanie.
O dziesiątej do sklepu wpadł Nowak. Blady jak śmierć. Nie dlatego że kichnął w wór pełen mąki, lecz z strachu. Na trzęsących nogach. 
- Martynko, biegnij do domu. Przynieś trochę ubrań. Najlepiej sukienkę i sweter, z których wyrosłaś. Buty za małe na ciebie. Szalik, czapkę, jakąś chustę. 
- Co się stało?
- Biegnij. Szybko. Proszę.   
Martyna niczego nie rozumiała. Stała nieruchomo, wzrokiem prosząc szefa o wyjaśnienie. Wtem za plecami Nowaka pojawił się policjant. Zapewne wszedł do piekarni tylnym wejściem, ale wyjść zamierzał przez sklep prosto na ulicę. 
- Zrozumiałeś? Przebrać, wymyć, stare ciuchy do pieca! - rozkazał szorstkim tonem. Zmierzył wzrokiem ekspedientkę i wyszedł bez pożegnania.
Martyna minęła szefa. W pakamerze na zapleczu zobaczyła nieznajomą dziewczynę. Chudą, o kruczoczarnych włosach obciętych krótko, przerażoną do nieprzytomności. Na pierwszy rzut oka dwunastoletnią. Dopiero zobaczywszy tego stracha na wróble, zrozumiała powagę sytuacji. 
- Jak masz na imię? - spytała.
Obca nawet nie drgnęła. Patrzyła tępo przed siebie jak zahipnotyzowana. Zdawała się niczego nie widzieć i nie słyszeć. Nieobecna.
Martyna, nie czekając na odzew, zdarła z dziewczyny ubrania. Okryła kocem i posadziła na kanapie. Łachmany zabrała do spalenia. 
Pół godziny później ubrała niemowę w czyste ubrania. Zawinęła jej chustę na głowie i trzymająć pod ramię, wyprowadziła na ulicę. W domu wymyła dokładnie, wyczesała włosy i położyła do łóżka.
- Śpij. Nigdzie nie wychodź. Tutaj jesteś bezpieczna - powidziała, wyraźnie artykułując każde słowo. 
Wcisnęła jej w garść pajdę chleba. Na szafce obok łóżka zostawiła szklankę wody i poszła z powrotem do piekarni.
Przybywszy na miejsce, zamknęła drzwi na klucz. Chwyciła szefa za rękę. Poprowadziła go do pakamery i nie odzywając się ani słowem, rozebrała się do naga. Bez namysłu. Bez refleksji. Nie czekając na reakcję Nowaka, przerażonego nie mniej niż tamta żydowska dziewczynka, pomogła mu zdjąć fartuch i koszulę.
- Panie Krystku. Możemy to zrobić nawet bez premii. Nie zależy mi na pańskim złocie - powiedziała, zaskakując śmiałością piekarza, a jeszcze bardziej samą siebie.
Nowak popatrzył na dziewczynę, uśmiechnął się od ucha do ucha i klęknął przed nagą pracownicą. Przyciągnął za biodra. Przyssał się do piersi. Pobudziwszy się, zabrał dziewczynę na kanapę. Posadził ją sobie na kolana. Okrakiem. Zaczął lubieżnie wodzić językiem po wargach. 
- Gotowa? - spytał.
- Tak.
Odreagowali stres, oddając się namiętności. Tego dnia Martyna nie przyjęła złotej monety. Powiedziała, że chce mieć u szefa dług wdzięczności, w razie gdyby kiedyś potrzebowała pomocy. 
We wtorek dostała jednak dwie monety. O Nowaku można wszystko powiedzieć, ale nie że był skąpcem.

8.
Minęło kilka tygodni, zanim Rachela wypowiedziała pierwsze słowo.
- Dziękuję - szepnęła w środku nocy. 
Następnie opowiedziała, jak się znalazła w piekarni. O kryjówce za tylnią ścianą szafy. O tym, jak policjant znalazł ją tam, lecz zamiast wydać kolegom, krzyknął, że w pokoju było czysto. Rodzice, bracia i starsza siostra nie przeżyli polowania. Zostali zastrzelili na miejscu. Po tragedii policjant, który ocalił jej życie, wrócił do mieszkania, wywlókł ją na ulicę i nieprzytomną przyprowadził do Nowaka. Rachela nie wiedziała dlaczego. 
Z czasem udało się zdobyć dla niej fałszywą kenkartę. Na nazwisko Alicja Waldorfska. Z datą urodzenia 19.04.1931. Mimo że w rzeczywistości była rówieśniczką Agaty, urodziła się pod koniec dwudziestego ósmego. Została trzecią siostrą. 
Latem pani Waldorfska za namową Martyny i Agaty zdecydowała się wyprowadzić z Warszawy. Wynajętą furmanką kapitanowa z córkami wyjechała na wieś, nad Liwiec, do przyrodniego brata zaginionego męża. Tam, z dala od głównych dróg, postanowiły przeczekać wojnę.
Tylko Martyna wróciła do miasta. Uznała, że jeśli będzie chodzić tylko między domem i piekarnią, uniknie łapanki. Nie chciała, żeby Marek, Adam lub ojciec zastał puste mieszkanie. Poza tym czuła się bezpiecznie z panem Nowakiem. Zwłaszcza po tym, jak jej prześladowca Krzysiek zginął w niejasnych okolicznościach. Zaprzyjaźniła się z wnukami Nowaka. Poznała jego tajemnice. Pokochała starego piekarza, ale pierścionka zaręczynowego nie przyjęła. Piątego sierpnia Martyna, Nowak z rodziną i cała dzielnica padły ofiarą siepaczy Dirlewangera. Od tego dnia znów były tylko dwie siostry Waldorfskie, Agata i Alicja. 


***





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz